Wakacyjny reset czyli jak odpocząć
Jak odpocząć, nabrać sił, naładować baterie i wrócić do codziennej aktywności z przyjemnością, entuzjazmem i głową pełną pomysłów? Pięć żelaznych zasad, które stosuję na każdym urlopie.
Wakacje traktuję jak święto, moje i mojej rodziny. Odstawiam wszystko, co tylko mogę z codzienności, zostawiając tylko to, co daje mi siłę, przyjemność i spokój. Kiedyś szukałam wrażeń, im więcej tym lepiej. Teraz tęsknię za spokojem i czasem dla siebie. Podczas wakacji nawet dzieci „nie wychowuję”, dając im tyle swobody, ile tylko mogę. Nie czepiam się, pełny luz. Również komórkę, komputer i inne takie odstawiam na bok, do Facebooka zaglądam sporadycznie, w sieci szukam tylko informacji o odwiedzanych w czasie wakacyjnych podróży miejscach. Do gazet nie zaglądam, nawet kolorowych magazynów nie kupuję. Czytam bardzo dużo, ale książek, różnych, ale zwykle skutecznie opieram się pokusie zabrania ze sobą literatury fachowej. Wakacje to czas odpoczynku i przyjemności. Na całego.
Po pierwsze – jadę z rodziną
W ciągu roku rzadko mamy okazję pobyć dłużej razem. Nawet w weekendy tylko czasami nam się to udaje. Dlatego wakacje to czas dla nas. Wspólne podróże, posiłki, rozmowy. Lubię patrzeć na tych moich wszystkich – dużych i małych – chłopaków, jak kręcą się razem wokół mnie, w sposób bardziej lub mniej zorganizowany. Obserwuję ich sobie w najróżniejszych sytuacjach i zauważam rzeczy, które wcześniej mi umknęły, zginęły gdzieś w codziennej krzątaninie. Widzę, że mój młodszy syn, na przykład, jeździ na rowerze najlepiej z nas wszystkich i doskonale radzi już sobie z lawirowaniem między przeszkodami, gdy płyniemy kajakami po Krutyni. Ze zdumieniem obserwuję, jak bardzo fascynują go magiczne obrzędy Słowian, gdy poznajemy mazurską Galindię. Starszy wyrósł nagle jakoś, uczy się panować nad żaglówką, uważnie słucha przewodnika, gdy zwiedzamy Wilczy Szaniec – wojenną kwaterę Hitlera i zapamiętale łowi ryby, czego nikt z naszej rodziny wcześniej nie robił. Najstarszy, nie do końca mój, ale taki nasz i kochany już samą swoją obecnością sprawia, że jest wyjątkowo. Mąż też na wakacjach mniej zmęczony, zdejmuje mi z głowy sporą część odpowiedzialności za rzeczy duże i mniejsze, które w ciągu roku tak ciążą mi i przygniatają. Dba o mnie trochę jak kiedyś mój tata, mogę zapomnie choć trochę, że dorosłe życie to taka poważna sprawa… Tak, wakacje to dla naszej rodziny czas wyjątkowy…
Po drugie – odstawiam „powinnam” i „muszę”
W tym czasie nic nie muszę. Robię, co chcę, a że na szczęście chcę sporo, do całkowitego lenistwa mi daleko. Nie katuję jednak ani siebie, ani reszty wczesnym wstawaniem. Po śniadaniu spokojnie siadam z książką i piję kawę. Nigdzie się nie spieszymy. Planujemy kiedy i co chcemy robić tak, by wykorzystać czas i miejsce, w którym jesteśmy. Uwzględniamy pogodę itd. Nie jest to jednak plan obowiązkowy. Mamy ochotę go realizować, to fajnie. Dziś akurat nam się nie chce? Też dobrze. A może jednak spontaniczny wypad w inną stronę? Proszę bardzo.
Takie podejście daje spokój i pozwala odpocząć od codziennej gonitwy, presji czasu i obowiązków. Nie od zawsze jednak potrafię żyć na wakacjach na takim luzie. Tego musiałam się nauczyć i przyznaję trochę to trwało, Co więcej, nadal zdarza mi się, że gdzieś tam we mnie odzywa się moja codzienna obowiązkowa i poukładana natura, która szepcze mi do ucha „no rusz się, przecież powinnaś to, musisz tamto, trzeba przecież jeszcze owamto…” Walczę z nią zawzięcie od lat, uczę się od męża i dzieci, że luz jest potrzebny, że przecież nie wszystko musi być na już, nie zawsze trzeba być takim rozsądnym, odpowiedzialnym i nudnym ramolem! Żandarmem dla dzieci i nie tylko, który musi. bo musi i już.
Po trzecie – zapominam o internecie i Facebooku
No dobrze – prawie zapominam 😉 Komputera nie odpalam w ogóle, na wyjazdy go nie biorę, a nawet jak się skuszę i spakuję, nie korzystam z niego zwykle ani razu. Komórkę z internetem mam i owszem, ale też nie zawsze przy sobie. Nie sprawdzam jednak nałogowo poczty, nie śledzę Facebooka, publikuję na nim sporadycznie, gdy naprawdę mam wielką chęć podzielić się czymś fajnym z Wami. I wiecie co? Wcale mi tych „internetów” nie brakuje. Wręcz przeciwnie, podczas urlopu odrzuca mnie od nich z roku na rok coraz bardziej.
Po czwarte – CZYTAM
Czyli robię to, co lubię najbardziej, a na co w ciągu roku mam za mało czasu. Zawsze dużo czytałam na urlopach, wcześniej jeszcze jako dziecko na wakacjach. Mając w walizce książki – nowe, do czytania, ale też jakieś ulubione, już przeczytane – czułam się znacznie bezpieczniej jadąc na kolonie. A wtedy jeździło się na trzy tygodnie, nie jak teraz na tydzień. Telefon z domu był wydarzeniem, dostawało się od rodziców czy dziadków listy i pocztówki. Prawdziwe, papierowe! Taka wyprawa w nieznane, z obcymi dziećmi i nauczycielami na tak długo była nieco przerażająca! Jeździłam na kolonie co roku i zawsze byłam zadowolona, lubiłam to, ale… Przed każdym wyjazdem czułam spory niepokój i świadomość, że mam w walizce ulubione książki dawała mi bardzo dużo. Potem czytałam je namiętnie w wolnych chwilach (a chwil wolnych mieliśmy sporo, bo atrakcje na koloniach oczywiście były, ale nie wypełniano nam tak szczelnie nimi czasu jak teraz. Mieliśmy sporo luzu dla siebie, dzięki czemu poznawaliśmy się i robiliśmy różne fajne rzeczy. Ja oczywiście też, ale czasem zaszywałam się gdzieś z książką i odpływałam w jakiś cudny i fascynujący świat). Gdy wyjeżdżałam z rodzicami, czytałam jeszcze więcej, bo i oni czytali, był to więc stały element każdego wakacyjnego dnia.
Tak mi zostało. O tyle mi teraz łatwiej, że nie zabieram już ciężkich książek papierowych, tylko czytnik, w którym mam przy sobie większość swoich książek. Dzięki temu nie muszę przed wyjazdem decydować, co będę czytać na urlopie. Kończąc jedną książkę szukam sobie w czytniku kolejnej zgodnej z moim „widzi mi się” w danym momencie. A kolejkę nieprzeczytanych mam zawsze dłuuugą, jest w czym wybierać. Kiedyś zabierałam jeszcze kolorowe magazyny, których nie zdążyłam przeczytać w domu. Kupowałam nowe. Teraz już tego nie robię. Po pierwsze i tak ich nie czytałam, bo ciągnęło mnie do książki i szkodo mi było czasu na nie, a po drugie już nawet w domu ich nie kupuję…
Od pewnego też czasu nie zabieram żadnej literatury fachowej, książek rozwojowych, magazynów zawodowych, poradników, lektur obowiązkowych, nic z tych rzeczy. Co więc czytam? Otóż tylko to, na co mam w danym momencie ochotę. Zwykle jest to jakaś beletrystyka, biografia lub literatura faktu.
Po piąte – myślę i obserwuję
Czyli robię to, co lubię najbardziej, a na co w ciągu roku nie zawsze mam czas. Patrzę na ludzi, słucham… No dobrze – czasem nieco podsłuchuję. To jednak jest najcenniejsza wiedza, z uważnej i życzliwej obserwacji. Największą nauką jest dla mnie zawsze różnorodność zachowań, punktów widzenia, metod komunikacji. To lekcja, szczególnie dla coacha, którą jak najczęściej trzeba przerabiać, przypominać sobie, wracać do niej, by nigdy nie zapomnieć. By zawsze gdzieś z tyłu głowy mieć ten szept – uważaj, twój świat jest taki a nie inny, bo filtrujesz go przez siebie, swoje doświadczenia, wartości, ograniczenia. Każdy ma w głowie i sercu coś innego, inaczej postrzega siebie i otoczenie, innych dokonuje wyborów i innych kryteriów używa oceniając itd. Taka lekcja pokory dla coacha to podstawa, bez której nie może być coachem. A takie wakacyjne obserwacje świetnie służą zmianie perspektywy. Polecam, nie tylko coachom. Patrz, obserwuj, słuchaj, myśl i co najważniejsze, wyciągaj wnioski!
A Ty? Jakie masz sposoby na wakacyjny reset?